logo-magda logo-wojtek

Arabica

Teraz to już nie wiem, czy to była Arabica, może się nazywała jakoś inaczej? Jeszcze nawet dobrze nie zaczęłam grzebać w pamięci, a już zaczynam konfabulować...? Do tej pory stykałam się z tą kwestią na niwie teoretycznych literaturoznawczych dywagacji oraz podczas lektury różnych autobiograficznych tekstów. Nie wiem, czy to ważne, ta nazwa, żeby móc pamiętać, i żeby to było prawdziwe wspomnienie, a nie takie na potrzeby tego pisania zmyślone. Ważne? Okaże się. Albo się nie okaże.

SAM na Chrobrego (nie mogłam wtedy wiedzieć, że w tym samym budynku mieszka chłopak, który po dwóch dekadach zostanie moim mężem). Długa kolejka, kilka zakrętów, ludzie w ciężkich płaszczach tłoczą się także przed wejściem. Kawę rzucili! Nie wiem, czy to z tego powodu znalazłyśmy się z mamą w mieście? A może to było przy okazji. Wtedy chyba mnóstwo spraw załatwiało się przy okazji, bo człowiek nigdy nie mógł wiedzieć nic na pewno, że na przykład we wtorek będzie dostawa papieru toaletowego. Może taką wiedzą dysponowały wszechmocne kierowniczki sklepów, ale nie zwyczajni ludzie, tacy jak mama i ja. Rzucili tę kawę, ale w trosce o równość (także w dostępie do dóbr) narzucono limit: jedna paczka na osobę. Mama ( chcąc, tak jak i pewnie większa cześć polskiego społeczeństwa w połowie lat osiemdziesiątych, obejść nieco ten prikaz) kazała mi stanąć przed sobą i udawać, że nie jesteśmy razem. Tym to sposobem moja rodzina mogłaby się zaopatrzyć w jedną więcej nadprzydziałową paczkę. Nie sprawdziłam się wtedy zupełnie. Zamiast wykonać polecenie, rozryczałam się wniebogłosy. Bałam się, że mama chce mnie zostawić, że już więcej nie będę jej córką. Jakoś tak sobie myślałam, a łzom w postaci smarków z trudem dawała odpór chusteczka z materiału w misie (lub w jakieś inne miłe zwierzątka, tego na pewno sobie nie przypomnę). Ostatecznie po jakiejś godzinie (może mniej lub więcej nieco) wyszłyśmy z tego SAM-u z jedną paczką Arabiki. Czy to był lęk małej dziewczynki, czy wrodzona uczciwość, a może od kołyski już nabyta życiowa niezaradność? Nie potrafię tego dzisiaj ocenić. Pamiętam tylko, że nie zrozumiałam zupełnie intencji mamy. Nie pojęłam idei tego "oszustwa", w jakim miałam wziąć udział. Chyba po prostu bałam się zagrać klienta, sama nabyć produkt, podać blankiet z kartkami do wycięcia (kawa chyba też była wtedy na kartki?), zapłacić żądaną kwotę i poczekać na ewentualną resztę. Pewnie nie umiałam jeszcze wtedy liczyć, po dziecięcemu przeraziła mnie zatem nieuchronność kompromitacji. Albo może było całkiem inaczej.